Za parę dni skończy się nam rok 2010. Niewielu jest chyba Polaków, którzy uważają go za dobry dla naszego kraju. Co prawda media są zadowolone, rząd i prezydent jeszcze bardziej, ale ciemny lud ma wątpliwości. Grono ludzi spijających z zachwytem miód płynący z ekranów telewizyjnych topnieje.
Wobec pogarszającej się z miesiąca na miesiąc sytuacji naszego państwa tylko twardogłowi wciąż wierzą, że idzie ku lepszemu. Trudno mi zrozumieć - na czym opierają swoje przekonanie. Nawet sympatyzowanie z PO i przekonanie, że Tusk wybitnym mężem stanu jest, nie muszą przecież zaraz oznaczać, że ma się jednocześnie amnezję, zaćmę i bardzo poważny niedosłuch. Nawet ci, których obraz świata kształtuje tefałen i wyborcza powinni zauważyć, że coś tu nie gra. I to bardzo.
Miały być drogi wzdłuż i wszerz - nie będzie. Miała być przyjaźń z Rosją - są rakiety średniego zasięgu w Obwodzie Kaliningradzkim (jak raz mogą trafić w naszą stolicę). Były zachwyty nad wspaniale prowadzonym śledztwem w sprawie katastrofy smoleńskiej - nagle premier odkrywa to, co miliony Polaków wiedziały od dawna, że śledztwo nic nie wyjaśnia, a jedynie gmatwa i utrudnia dotarcie do prawdy. Miały być wspaniałe ekipy profesjonalistów do rządzenia państwem - jest powrót Jaruzelskiego. Miały być reformy - jest tylko tu i teraz.
Propaganda sukcesu coraz bardziej przypomina tę z czasów gierkowskich. Wtedy zresztą także niektórzy wierzyli, że Polska rośnie w siłę, a ludzie żyją dostatnio.
Polecam bardzo zgrabne, choć też bardzo smutne podsumowanie roku 2010 jednego z blogerów Salonu 24.